Zachęcony atletycznością Tannata, zachęcony ekspresją Grüner Veltlinera (recenzja) namówiłem Przyjaciół do odwiedzenia restauracji Videlec na Ochocie. Duża sala, duży wybór win, dobra jak wynikało z rekomendacji kuchnia. Atmosfera sprzyjająca wzniesieniu kilku toastów, a te mieliśmy w planie, bo urodziny obchodziła Grażynka. Przychodziliśmy z zamiarem spróbowania pięciu, jak dobrze pójdzie sześciu różnych butelek. Poszło bardzo dobrze. Rozumiecie: duża sala, duży wybór win...
Zaczęliśmy od Weissburgundera z południowego Tyrolu. Białe kwiaty, owoce z sadu, powiew cytrusów. Usta świeże, zwiewne. Wino eteryczne i eleganckie. Fajny wstęp, chociaż można sarkać, że mało emocji. Za to dużo finezji i wciąż niezła cena (76 zł). Następnie pojawił się wspomniany już Grüner z Weinviertel. Bronił dobrego imienia rodziny Röschitzów i moim zdaniem wyszedł z tej potyczki zwycięsko (71 zł).
Riesling z Marlborough (zdjęcie tytułowe). Został nam zarekomendowany jako wysłannik sektora naftowego. Cóż, lubimy naftę, dlatego nie trzeba było nam dwa razy powtarzać. Butelka wjechała na stół i... bardzo szybko wyjechała, bo tankowaliśmy do pełna jak na najlepszej w mieście stacji benzynowej. Takie Rieslingi albo się kocha albo chodzi się pieszo. Brzoskwinia, miód, ropa. Piękna triada, ale umówmy się: tu liczy się PETROL. Jasiek zwrócił uwagę, że to jest chemia w typie pasty podłogowej, którą jeszcze nie tak dawno pociągaliśmy domowe parkiety. Coś jest na rzeczy. Oprócz tego sporo cukru resztkowego, oblepiony język i wrażenie bąbelkowości. Wspaniałe wino, warte swojej ceny (110 zł).
Rieslingowi towarzyszył tatar - dobry, z majonezem z wasabi, z frytkami jak chrust. Mieliśmy go zamówić do czerwonego wina, ale rozkręciliśmy się z białymi. I moim zdaniem wcale nie wyszło źle, przeciwnie (!), chociaż puryści pukaliby się w czoło. Tak naprawdę łączenie wołowiny z białym winem trudno dziś uznać za działalność wywrotową, co najwyżej nieszkodliwą fanaberię, tym mocniej więc zachęcam do eksperymentów.
"Spóźnione" czerwone. Carmenere z Curico Valley. Sporo zieloności w typie warzywnym (papryka, fasolka). W kolejce owoce, a za nimi mocne uderzenie przypraw przypominających pastylkę na kaszel. Kwasowość średnia, budowa średnia, wybija się tanina, która trochę szura po podniebieniu. Myślę, że za rok-dwa ułoży się wygodniej (65 zł).
Shiraz z cenionego regionu Coonawarra. Fiołki i koszyk owoców. Wiśnie, śliwki... Czegoś mi tu brakowało. Zrobiłem obchód dookoła stołu pytając wszystkich o wrażenia. Grażynka popatrzyła na mnie jak na kogoś, kto pierwszy raz pije nie Shiraza z Australii, ale czerwone wino z kieliszka, i powiedziała: - To są jeżyny. Fakt, to były jeżyny. Do tego tytoń i skóra, skóra i tytoń, zależy, kogo zagadnąć (Grażynki już nie pytałem). I gwiazdka anyżu. Finisz pieprzowy, jak na szczep bardzo delikatny. W swojej strukturze wino jasne, słoneczne, błyszczące. Myszki to lubią (78 zł).
Tymczasem Panie wzięły się za Tokaj Szamorodni Oremus. Asia się odwróciła, a ja chyłkiem zamoczyłem usta. Od razu przypomniał mi się Szlachetny Zbiór od Turnaua, które w ilościach homeopatycznych, ale jednak, degustowaliśmy podczas Grand Prix Magazynu Wino. Porównywalna jakość, porównywalne bogactwo smaków. Oba wina cechuje nadzwyczajna koncentracja, ale moim zdaniem Oremusowi udało się utrzymać lepszy balans między słodyczą a kwasowością (118 zł).
Wreszcie wyczekiwany przeze mnie gladiator: El Uru Tannat. W pierwszej chwili bardziej niż na swoich odczuciach skupiłem się na reakcjach stołu, tyle o tym winie naopowiadałem. Opinie były dobre, ale powściągliwe. Tym mocniej zacząłem wąchać i smakować swój kieliszek. Wino bardzo mi smakowało, ale to nie było to. Dlaczego? (I teraz dygresja, a raczej garść refleksji zebranych po powrocie do domu.)
Po pierwsze: wino, co do którego mamy wygórowane oczekiwania prędzej nas rozczaruje niż zachwyci. Po drugie: wino, które od początku bardzo nam smakuje z reguły staje się przedmiotem celebry. Cmokania, oblizywania, wdechy powietrza. Małe łyczki. Całe to omniomniom, o które przecież chodzi. Przy okazji dajemy mu czas, żeby się otworzyło. No i wino się otwiera, i staje się coraz lepsze. A przecież i tak odkorkowaliśmy je wcześniej, daliśmy symboliczny kwadrans lub dwa na złapanie oddechu. W restauracji, podczas spotkań w takim formacie, jak nasz nie ma na to czasu. Po trzecie: atmosfera lokalu. Mnóstwo zapachów, gwar, nieuchronne zmęczenie. Trudniej się skupić, umykają niuanse. Po czwarte: temperatura. Wino podano nam w przepisowej temperaturze 18 stopni, dam głowę, że podczas domowej degustacji miało o 2-3 stopnie więcej (patrz pkt 2.). Wreszcie po piąte: butelka butelce nierówna. Czy to był ten przypadek? Niekoniecznie, ale wykluczyć nie można. Z czystym sumieniem dałbym El Uru ocenę 4/5, w porywach 4,5. Zastanawiałem się, czy 5/5 w poprzedniej recenzji nie było szarżą, ale... nie. Wtedy mnie zachwyciło, w Videlcu po prostu było bardzo dobre (98 zł).
Na koniec wjechała na stół butelka Valpolicelli Ripasso. Dla porządku: ripasso to technika polegająca na dodaniu bazowego wina do kadzi, na dnie której spoczywają grona i drożdże po produkcji Amarone. Mamy więc trochę rodzynek, mamy też gorzkawą wytrawność, która słodycz suszonych owoców tonuje. Napiszę wulgarnie: Ca' Botta Tenuta Costa Rossa to bardzo dobre wino, które nie jest Amarone. Powiedzmy, że więcej niż w pół drogi, i tyle mniej więcej kosztuje (127 zł).
Uff, doszliśmy do podsumowania. Udało nam się zrobić solidny przegląd win. Wybory były trafione głównie dzięki doskonałej obsłudze, ze szczególnym wskazaniem na menadżera restauracji, który w labiryncie ok. 90 dostępnych butelek okazał się niezawodnym przewodnikiem. Z mojej strony wyróżnienie dla nowozelandzkiego Rieslinga Marble Leaf; wiem, że to wino się podobało, a na pewno nikogo nie pozostawiło obojętnym. Wśród Pań zdecydowanie zwyciężył Tokaj Oremus. Jeśli chodzi o jedzenie oprócz tatara przewinęły się przez stół: sałatka z kaczką, dorsz ze szparagami, pizza i bruschetta. Wszystko było smaczne i zasługiwałoby na szersze omówienie, gdyby nie ograniczenia blogowej notki.